niedziela, 2 czerwca 2019

HISTORIA LUPILU


... 
Mały bucik... na małą stópkę. Niby nic specjalnego. Bucik jak bucik, jak tysiące małych bucików na tysiące małych stópek....ale ten, jakże niebanalny w stylu jedensto-i-pół centymetrowy dżinsowy Lupilu, postanowił zagiąć na mnie parola! Po raz pierwszy dał o sobie znać około trzy tygodnie temu, nieśmiało wychynując z trawnika przy bloku, by trafić w zasięg mojego wzroku. Myślę: "Oj, jaki śliczny bucik tak leży sobie samotnie. Pewnie spadł malcowi z nóżki podczas spaceru. Położę go w bardziej widocznym miejscu, żeby właściciel mógł łatwiej odnaleźć." Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Z niemałym wahaniem nadziałam ów na metalowy pręt sterczący przy krawężniku. Trudno, ma być widoczny, nie ma lepszej miejscówki. Każdy zauważy! Zadowolona z podjętego działania pomknęłam z Orasem w wiosenną dal.
...i pomykaliśmy tak dzień za dniem przez kolejny tydzień, a może dłużej, a bucik trwał uparcie w swoim nadzianiu i czekał, raz wygrzewając się w słońcu, to znów moknąc w deszczu.
Pewnego dnia oczom nie wierzę - nie ma go! Ale jak to? Hmmm... troszkę nawet zatęskniłam. Pocieszałam się myślą, że trafił w objęcia ze stopą, do której należy.
... po spacerze wchodzę do klatki, wyciągam klucz, wkładam do zamka i zerkam za okno wiatrołapu. Po co? Nie wiem, za szybą nic, co mogłoby wzbudzać ciekawość. ALE!!!! na parapecie leży ON!!! Ten sam, który leżon, nadzian i zostawion! Uśmiechnęłam się i ruszyłam schodami do mieszkania. Przynajmniej tu go pogoda nie dopadnie.
Leżał sobie i zaglądał przez okno i podziwiał bezpiecznie świat przez kolejnych kilka, a może więcej, dni. Nagle...
Dziś znikł, rozpłynął się. Postanowił się wyprowadzić? Ot tak, bez pożegnania? Przecież zdążyliśmy się do siebie przyzwyczaić! Ja w przelocie, on w swoim nieruchomym trwaniu. Właściciel się odnalazł i porwał? Mało prawdopodobne. Smuteczek.
Wracamy z hasania zwykle prosto do domu, a dziś obwąchiwaniom krzaków przy klatce nie ma końca, ponaglam, wołam, bezskutecznie. Podchodzę więc, żeby zbadać z bliska psie zainteresowanie. Nic. "Oras, idziemy!" Leniwie jeszcze raz omiatam wzrokiem krzaki i co widzę? Wepchnięty między gałęzie leży ON!!! Ten sam, który leżon, nadzian i zostawion!
Nie miałam wątpliwości - MÓJ CI ON JEST! Prawie krzyknęłam, jak Danusia Juradówna do Zbyszka z Bogdańca.
Mój ci on, teraz oczyszczon, wypran i suszon.

Tak, jak moje sumienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

leave a comment / skomentuj